Właśnie do pracy weszła zła jak diabli, zaryczana koleżanka. Tzn nie na świeżo zaryczana tylko ze śladami. Myślałam już z rezygnacją, że czeka nas kolejna relacja pt."Mój Maciek to jest $@$#$%#%". Ale nie. Koleżanka Hanka donośnym głosem oznajmiła, że godzinę temu zrobiła test i wyszedł on pozytywny.
Naprawdę się udało! 5 tydzień. Szalejemy z radości. Zrobiłam test dla świętego spokoju, żeby spokojnie iść na urodziny szwagra i się na nich lekko upodlić. Zrobiłam i prawie nie zerknęłam na wynik!
Po tym jak lekarz na zimno w towarzystwie studentów powiedział mi, że serce mojego dziecka już nie bije, było tylko gorzej.
Musiałam dostać skierowanie do szpitala na łyżeczkowanie, na wypadek gdyby wcześniej samoczynnie nie doszło do poronienia. Lekarz zbadał, wypisał, rzeczowo konkretnie, ale z taktem. I to był ten łatwiejszy etap, mimo że jeszcze łudziłam się, że usłyszę: "ależ bije serduszko". Nie usłyszałam. Rejestracja do szpitala: zabiegi wykonują planowo w konkretne dni. Muszę czekać 4 dni na najbliższy termin.
Czekałam. Z martwym dzieckiem w brzuchu. Brzuchu już zaokrąglonym, którego kształt nie pozwalał mi zapomnieć ani na chwilę.