Error
  • The template for this display is not available. Please contact a Site administrator.

Z martwym dzieckiem w brzuchu

Po tym jak lekarz na zimno w towarzystwie studentów powiedział mi, że serce mojego dziecka już nie bije, było tylko gorzej.

Musiałam dostać skierowanie do szpitala na łyżeczkowanie, na wypadek gdyby wcześniej samoczynnie nie doszło do poronienia. Lekarz zbadał, wypisał, rzeczowo konkretnie, ale z taktem. I to był ten łatwiejszy etap, mimo że jeszcze łudziłam się, że usłyszę: "ależ bije serduszko". Nie usłyszałam. Rejestracja do szpitala: zabiegi wykonują planowo w konkretne dni. Muszę czekać 4 dni na najbliższy termin.

Czekałam. Z martwym dzieckiem w brzuchu. Brzuchu już zaokrąglonym, którego kształt nie pozwalał mi zapomnieć ani na chwilę.

 

Nadszedł termin. Pojechałam do szpitala. Sama. Dlaczego? Po pierwsze nie chciałam roztkliwiania się nade mną koleżanki/ przyjaciółki, nie chciałam też rozmawiać, pocieszać/być pocieszaną (mąż - który zresztą miał konferencję nie do odwołania). Chciałam to tylko przetrwać. Sama. Jakoś. Nikt za mnie tego nie zrobi, nikt tak jak ja nie poczuje.

Tak dla kogoś to może być tylko płód. Nie dziecko. Ma prawo do takiego podejścia. Dla mnie to moje dziecko. To wszystko w temacie.

Rejestracja: kolejka, panie w różnych stadiach ciąży. Pojękujące, że dziecko kopie... Ile ja bym dała za takie kopnięcia...

Potem dane do rejestracji, skierowanie, koniecznośc powiedzenia na forum, po co się tu jest: bo moje dziecko umarło.

Następny krok:

Izba przyjęć. Selekcja. Lekarz decyduje kto pierwszy ma być przyjęty. Kto może czekać krócej, kto dłużej. Ja najwyraźniej mogę dłużej. Logiczne: w sumie nie urodzę przedwcześnie. Rozum przyjmuje to. Reszta ciała nie chce. Cała drżę. Czekam ponad 3 godziny słysząc kolejne ktg. Słysząc bicie serc innych dzieci. Slysząc narzekanie kobiet, że przytyły już 6 kg, że dziecko kopie, że muszą wybrać łóżeczko i wózek a nie mogą się zdecydować na kolor, że wolałyby chłopca, a będzie dziewczynka i na odwrót. Słuchawki zepsułam przy wyjmowaniu ich z plecaka. Nie mogę wyłączyć słuchu. Ciągle to ktg. Nie ma miejsca gdzie mogę się schować, przeczekać. Wyję w środku. Po trzech godzinach lekka zmiana: pojawia się coraz więcej matek z noworodkami. Mijają moją kolejkę w drodze do innego gabinetu. Siadają nieopodal. Narzekają na brak snu, na ból po porodzie, zachwycają się swoimi dziećmi. Wyję coraz głośniej. Drżę coraz bardziej. W końcu moje nazwisko. Wchodzę. Wywiad, badanie, decyzja. Automat. I next.

Potem jakaś mała salka, polecenie przebrania się. Jest lepiej. Nie słychać ktg. Następne kobiety wchodzą witają się, chcą rozmawiać. Nie zachowuję się uprzejmie. Chowam się za książkę, której nie jestem w stanie czytać. Czekam 2,5h. Rozumiem. Nieplanowane zabiegi, nagłe porody. Mogę czekać. Ktg nie słychać, kobiety na sali już o nic mnie nie pytają,  ze sobą mniej rozmawiają. Jest względna cisza. Potem jedną z nich zabierają. Druga patrzy na mnie dziwnie. Co mnie to obchodzi. Moja kolej. Czuję się przez ten cały czas jak mięso do obrobienia.

Sala operacyjna. Robię to co chcą. I wtedy pani anastazjolog głaszcze mnie, nakładając mi maskę na twarz. Zamrożenie puszcza. Płaczę.  Głaskanie. I biały sen, bez snów. Ulga.Bo wreszcie nic nie czuję, nie myślę.

Na sali pooperacyjnej podobno wybudzałam się z takim płaczem, że podali mi środki uspokajające. Spałam znowu. Obudziłam się, badanie, pielęgniarka podała mi coś znowu na uspokojenie. Tęsknię za tym stanem białego snu, tej ulgi, niebytu. Jakieś zalecenia, recepta, ubrać się. Do widzenia.

Żegnaj maleństwo