Error
  • The template for this display is not available. Please contact a Site administrator.

A chciałam być bezdzietna...

Wściekła od rana. Powód: błahy. Niby. Dla mnie nie. I nie jest to śnieg! Rany, kto widział w połowie października śnieg? Kpiny jakieś, ja sobie życzę złotej, polskiej jesieni ze złotymi liśćmi ścielącymi się u stóp, ciepłym wiaterkiem niosącym dym z ognisk, z ogrodów i działek, gdy się jest poza centrum miasta i tego typu przyjemnościami. A nie śniegu na zielnych jeszcze drzewach. Kpiny mówię. Ale nie to mnie denerwuje. Bo przecież te wielkie płatki śniegu robiące “pac” na mojej elegamckiej kurtce przeciwdeszcowej w kolorze ciemnego wina (na zimową kurtkę za wcześnie – śnieg nie jest dla mnie wystarczającym argumentem do zmiany przyodziewku, założę zimową wersję jak uznam, że to przyzwoita pora na rozpoczęcie zimy) – są całkiem fajne.

Nawiasem mówiąc polubilam czerwone wino, w sensie smakowym, estetycznym i hm.. “zastosowaniowym”. Zanim Monika wyprowadziła się od nas znów do swojego mieszkanka, wypiłyśmy hektolitry czerwonego wina. Szanowny mąż zaczął coś mówić o premiach, które dostają szefowie koncernów monopolowych dzięki nam oraz o możliwości szybkiego wstąpienia w szeregi alkoholików. Olewałyśmy – dosłownie – jego słowa i proponowałyśmy kulturalnie (lub kurturalnie – w zależności od ilości spożycia w danej chwili) – lampeczkę wyśmienitego wina. A piłyśmy tylko czerwone, ponieważ Monika uznała, że jest winna to winu, za jego dzialania odwetowe na kanapie Piotra. Jako, że byłyśmy po butelce wina (na łepka), przyjęłam tę pokrętną nieco argumentację i nabywałam bez dyskusji czerwone wino.

No i się rozsmakowałam w nim mając do wyboru: polubić lub znieniawidzić. Co ciekawe winko czerwone również i mi się przysłużyło. Zagroziłam bowiem pod wpływem minionych działań Moniki, że jesli mój luby kiedyś wykręci mi choćby zbliżony numer do tego, który uwskutecznił Piotr – ukochany fotel męża czeka podobny los. Fotel jest ukochanym sprzętem Mateusza, śmiem twierdzić, że w razie pożaru z ognia wyciągnąłby najpierw fotel, mając nadzieję, że ja i domowy pies jakoś sobie poradzimy. Groźba trafiła zatem w czuły punkt, a beżowa tapicerka fotela na pewno pieknie wchłonęłaby czerwony alkohol, nie znam się na materiałach, ale ten z fotela sprawiał wrażenie łatwo chłonącego i ciężko spieralnego. Tak więc wierność i brak oszustw w związku miałam zagwarantowane.


Ale teraz nie pomoże wino, czeka mnie stosunkowo krótka droga poprzez październikowy śnieg. I to nie ten snieg jest oczywiście winny mojemu nastrojowi, ale cel wizyty. Celem jest mianowicie poznanie potomkini naszych znajomych. A na koniec zdanie relacji teściowej i teściowi, którzy młodą parę znają od dziecka (ich rodzice to sąsiedzi od trzydziestu lat), ale nie śmią zbyt szybko ich odwiedzić. Niby nic strasznego i dziwnego. I niby można się wykręcić od takiej przyjemności, jeśli nie ma się na nią ochoty. Ale nie w moim wypadku. Wykręcić się nie mogłam, próbowałam nawet opóźniłam tę wizytę, ale gorące zaproszenie Marka i Aśki nie pozostawiły nam wyboru.

I teraz tak: wszyscy oczekują, że na widok takiego malca oczy mi zapłoną, zachwycę się i godzinami pod niebo wysławiać je będę. Ale nie nic takiego się nie dzieje. Owszem wyrażam zachwyt w stopniu umiarkowanym, grzecznie dopytuję zgodnie z oczekiwaniami: o wagę, samopoczucie młodej matki itd. Rozumiem młodych rodziców, chcą pokazać światu cud, który stworzyli i który jest idealny. Rozumiem, że zapominają o tym, iż inni mają swoje cuda (czy to dzieci, czy super projekt w pracy, czy wymarzony samochód, albo ukochany pies – tak, śmiem porównywać dziecko do wymienionych “dóbr”) – to normalne w takim stanie.

Tyle, że po mnie takiego zachowania oczekują wszyscy znajomi i rodzina. A wszystko dlatego, że wieki temu zadziałałam coś na jakimś weselu typu “zastaw się a postaw się”: dwustu gości w remizie strażackiej, impreza sponsorowana przez kredyt bankowy zaciągnięty przez ludzi nie bardzo majętnych i w wiecznych problemach finansowych. Mianowicie mając dość dzieciarni szalejącej wśród dorosłych po sali i przeszkadzającej odobom dorosłym we wszystkim (od rozmowy, przez taniec, aż po jedzenie), postanowiłam doprowadzona do skrajności, zrobić porządek. Zebrałam towarzystwo i zarządziłam zabawy mające wystarczająco je zająć na dłuższy czas. Widząc z daleka rozluźnienie czy znudzenie, podchodziłam i wprowadzałam następną zabawę. Zrobiło się spokojniej, dzieciaki przestały przeszkadzać, ich rodzice i reszta gości odetchnęła, a ja zostałam uznana za osobę, która uwielbia dzieci i potrafi sie nimi zająć. I tak ponura ta sława ciągnie się za mną do tej chwili.

Gdy teściowa na spotkaniach rodzinnych mówi o jakichś dzieciakach, patrzy na mnie wyczekująco, spodziewając się zapewne mega zainteresowania z mojej strony. Owszem grzecznie i chłodno komentuję jeśli muszę, ale te moje asertywne działania nie zmieniły oczekiwań  teściowej w stosunku do mnie.

Przez długi czas myślałam by pozostać bezdzietną. Nie wiem sama na ile to było „na serio”, ale gdy słyszałam piszczące dzieciaki niszczące na swej drodze co się da i słyszałam odmowy na propozycje spotkań ze strony znajomych typu: „nie mogę, muszę uśpić Kubusia”, „nie mogę mam kinderbal kolegi Patrycji” itd.  – odechciewało mi się dzieci. Bo tak w sumie to ja za dziećmi nie przepadam. Radzę sobie z nimi, owszem, ale irytują mnie niezmiernie. Taka bezdzietność ma swoje plusy: brak masakrycznych wydatków (minimum do 18 roku życia), problemów logistycznych (wyjazd na narty z małym dzieckiem jest trudny, zresztą nawet zwykle zakupy to wysiłek), no i brak „przyjemności” typu wymiana pieluszek, nieprzespane noce i kolki. Eh… po co mi te starania teraz. Może jednak mi się tylko wydaje, że chcę być matką?

Zatem przed wyjściem do Aśki i Marka przypomniałam małżonkowi, że: nie będę się zachwycać, ćwierkać i robić slodkich oczu, nie życze sobie również wyczekujących badawczych spojrzeń z jego strony. Słyszy to zawsze przed wizytą u znajomych czy rodziny z dziećmi, ale nadal mam wrażenie, że mimo szeregu dowodów, iż mówię serio – nie wierzy mi.


Wizyta minęła szybko, zresztą nie zamierzaliśmy siedzieć u młodych rodziców zbyt długo, mają swoje sprawy i zadania zwiazane z nowym domownikiem. Wszystko minęło jak zwykle: grzeczne zachwyty nad małą, parę uwag odnośnie wagi i odżywiania, posunęłam się nawet do uwagi, iż dziecko ma oczy po ojcu. I koniec, mielismy się ewakuować, gdy trzymającej małą Aśce, upadł na podłogę smoczek. Powiedziała tylko: “potrzymaj ją” i wręczyła mi zdecydowanym ruchem dziecko. Nie pierwszy raz trzymałam dziecko. Ale tym razem cos się stało. Coś we mnie pacnęło lekko i ścichło. Hm…instynkt macierzyński czy coś? Zatkało mnie lekko i zaraz posłusznie oddałam dziecko Aśce. Czułam, że coś się w ciągu tych kilkudziesięciu sekund we mnie zmieniło. Obawiam się, że Mateusz też to zauważył, bo robił dziwne miny patrząc na mnie. Oczywiście dostał po głowie za nabijanie się z szacownej małżonki , ale paczka chusteczek nie jest chyba do tego odpowiednią bronią, bo kontynuował swoje działania.
Najwidoczniej zaczęły się budzić we mnie instynkta. Brrrrr...

Nic trzeba iść spać jutro znowu praca i znowu szef. Już mam go dość, nienormalny facet, ale może jutro będzie miał szereg spotkań i nie będę musiała go oglądać. I z ta wizją zasnę sobie…

cd: Ciąża to nie choroba…

poprzednio: Testy, testy, testy...