Error
  • The template for this display is not available. Please contact a Site administrator.

Testy,testy,testy...

Kurcze! kurcze! kurcze! Jedna kreska. A gdzie ta druga? Przyjrzę się pod kątem… Może chociaż jakiś cień przepowiadający, albo co? Pięć minut minęło, nie ma się co łudzić, że jeszcze wyskoczy. Hm… zaczynam myśleć, że te testy są popsute. Bo ileż razy można sprawdzać i nic? Spisek firm produkujacych testy: testy nie pokazują drugiej kreski, bo jeśli pokażą – testy przestaną być kupowane (bo i po co?).

 

Bredzę. Ale nie wiem czy śmiać się czy płakać… Śniło mi się dziś, że zrobiłam 3 testy ciążowe i na każdej wyskakiwały dwie kreski, ta ważna nawet jako pierwsza. Tak się cieszyłam, tak cieszył się mój mąż, to uczucie, że będziemy rodzicami. Raaany… Aż się wyć chce. To było takie rzeczywiste i takie piękne. I oczywiście głupia baba!! Bo jak inaczej powinnam siebie nazwać – pod wpływem jednego snu poszłam zrobić test. Wiedząc, że jest za wcześnie. Że wątpliwe żeby test wykazał ciążę. Ale poszłam, zrobiłam i proszę – dół. I jeszcze wytłumaczyłam sobie, że to na wszelki wypadek, bo dziś czeka mnie wycieczka rowerowa (ostatnia w tym roku), może nie specjalnie długa, ale za to intensywna. No i nie chciałam, żeby zbyt duży wysiłek zaszkodził ewentualnej ciąży – wiadomo, trzeba uważać bardzo w pierwszym trymestrze. I idiotka ciężka, teraz nie dość, że nadal nie wiem (bo za wcześnie jednak jest) – to jeszcze mam doła. Nic to, trzeba przeczekać jeszcze tydzień, wtedy powinno być coś wiadomo, ale jak ja to wytrzymam? Chociaż teraz już jest lepiej. Miesiąc temu najchętniej test robiłabym codziennie. Na szczęście nie przesadzałam, bo puściłabym z torbami rodzinkę. Testy nie są może drogie, ale jeśli się kupi ich trochę więcej – robi się większy wydatek.

 


I pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno nie myślałam nawet o ciąży. To znaczy myślałam, że kiedyś wypadałoby odstawić tabletki (w końcu 4 lata po ślubie ludzie zaczynają się dopytywać co z potomstwem, a i wiek wciąż się zmienia na coraz szacowniejszy niestety) i dziecko urodzić. Ale nie myślałam o tym jakoś konkretnie. Konkretnie myślała Monika. Moja koleżanka, a nawet przyjaciółka. Myślała bardzo konkretnie, tylko nie miała podstawowego elementu: kandydata na przyszłego ojca. Dziewczyna ładna, wykształcona, mająca świetną pracę i poczucie humoru – bez faceta, który by docenił ten skarb. Ciągle mnie to dziwi. Czasem mam wrażenie, że facetów najpierw ciągnie do wrednych manipulantek, którym zależy na kasie, pozycji społecznej i ciuchach, a mają pustkę w głowie (oprócz intryg). I w zwiazku z tym porządne babki, są samotne. No oczywiście ja jestem wyjątkiem potwierdzającym regułę…

A serio, to naprawdę nie rozumiem takich facetów jak były Moniki. Zostawił Monikę dla kobiety, która zdradzała swojego męża i która była znana w pracy, jako nie mająca skrupułów by kogoś zniszczyć, byle dostać podwyżkę czy awans. No cóż. Głupio wybrał i z tego co wiem bardzo teraz żałuje, ale przeszłości nie da się cofnąć. Przesłanki były, mógł się zastanowić czy i on nie będzie miał doprawianych rogów. Nawet był tak zdesperowany, że odwiedził Monike i twierdził, że jedno jej słowo, a on się rozwiedzie i ożeni z Monika, bo bałwanem ołowianym był zostawiając ją. Ale Monika zdążyła się odkochać i małżeństwa nawet tak nieudanego nie zamierzała rozbijać.

A wracając do planów mojej przyjaciółki. Otóz trafiła wreszcie na jakiś mądrzejszy – jak się wydawało – okaz płci meskiej. Piotr – tak mu było na imię – wydawał się zachwycony Moniką. Jej plany (delikatnie sugerowane – nie narzucała się absolutnie, to subtelna kobieta) dotyczące ich wspólnej przyszłości przyjmował z przychylnością i spokojem. Monika była szczęśliwa, a ja z zachwytem patrzyłam na jej rozpromienioną twarz. Zaczęła starania by zajść w ciążę. Mówię “zaczęła”, bo to ona mierzyła temperaturę, zastanawiała się kiedy najlepiej się kochać (nie żeby na codzień odmawiała im tych przyjemności – ot żeby wiedzieć, który dzień jest najlepszy) – zaś Piotr jej starania przyjmował ze spokojem i radośnie (chyba) wypełniał swoją rolę.

Plan był następujący: dziecko, a potem ślub, Monika nie była formalistką, nie ciągnęło ją aż tak do ołtarza, ważniejszy był dla niej po prostu stabilny związek, ale uznała, że dla dobra dziecka ślub by się przydał. Niestety radość Moniki zaczęła gasnąć. Mijały miesiące, a ciąży nie było. Zaczęła się denerwować, brać hormony, odwiedzac różnych lekarzy. Patrzyłam na to trochę z boku, dla mnie takie starania, to ciągle był kosmos, ważniejsza wydawała mi się kolejna sprawa w pracy, którą należało się zająć, nowy projekt. Oczywiście rozmawiałam z nią, pocieszałam, wspierałam jak mogłam, ale ta tematyka była jakby cały czas poza mną. I nagle wszystko się zmieniło. Okazało się, że Monika ma problemy z hormonami, poważniejsze niż komukolwiek się wydawało, że pierwszy lekarz, któremu zaufała, popełnił błąd i nie wysłał jej od razu na badania hormonalne, tylko zaordynował dawkę jakiegoś hormonu z nastawieniem : “To pani pomoże”. Nie pomogło, pogorszyło nawet. Lekarz poszedł w odstawkę, zaś następny zabrał się za naprawę stanu Moniki.

Podziwiałam ją, że cały czas wszytskie te badania, jej starania, nie wpływały na ich związek, potrafiła jakoś tak odzielić te sprawy, że pewnie przeciętny facet nie wiedziałby nawet, że się stara o dziecko, gdyby go o tym nie poinforomowano. Monika po wyroku: “będzie naprawdę bardzo trudno, zrobimy co tylko można, ale nie gwarantuję sukcesu” - wróciła przybita do domu, pragnąc jedynie porządnie popłakać i schować się w opiekuńczych ramionach swego Piotra.

Piotr miał jednak zgoła odmienny plan. Postanowił zignorować błyszczące od łez oczy Moniki, jej wypieki i próby powiedzenia czegoś i zarządził dość oschłym tonem rozmowę. Usiedli zatem na kanapie, którą zakupili z radością w ubiegłym tygodniu i Piotr przedstawił sprawę, która zamierzał omówić. Mianowicie wyprowadza się, spotkał kolejną (tak, tak powiedział: kolejną!) miłość jego życia i dziękuje Monice za te cudowne chwile, które spędzili wspólnie. Była jego miłością życia przez ostatnie półtora roku, ale teraz spotkał nową miłość, następnego etapu swojego życia i nie może postapić wbrew sobie – musi odejść. Żałuje jedynie, że ona jest zapewne zawiedziona, że jej plany nie zostały zrealizowane, ale on przecież niczego nie obiecywał, po prostu rozumiał jej potrzeby i tyle. Zresztą nie jest dobrym obiektem tychże planów, bo jest…. bezpłodny po fatalnej śwince w dzieciństwie. Nie chciał jej tego wcześniej mówić, bo była jego miłością i bał się, że z tego powodu zostawi go ze złamanym sercem. Na koniec wyraził nadzieję na kulturalne rozstanie i podział dóbr. On by chętnie wziął odtwarzacz dvd (bo go lubi), zestaw garnków co to się mieszczą wszędzie (bo lubi gotować przecież, a Monika tak średnio), parę książek (dogadają się co do tytułów) i ich nową kanapę (bo naprawdę go zauroczyła, a on przecież dużo z ich współnego dobra nie zabiera). Monika dopuszczona wreszcie do głosu powinna wyrazić kulturalnie zgodę, żal i zrozumienie. Zachowała się jednak zupełnie nie zgodnie z oczekiwaniami Piotra. Podeszła do barku, otworzyła ich ulubione czerwone wino (to spotkało się ze zrozumieniem Piotra), stanęła przed siedzącym wygodnie na ich cudnej kremowej, zamszowej kanapie byłym (już) facecie i metodycznie zaczęła oblewać kanapę od jednego do drugiego końca, drogim czerwonym winem (ich ulubionym), nie pomijając oczywiście i samego Piotra. Następnie zrobiła dwa kroki do tyłu, oceniła efekt swych działań i zbaraniałego Piotra, po którym malowniczo spływało wino (zwłaszcza po śnieżnobiałej koszuli) i rymsła pustą butelką za siebie (prosto w uroczy wazonik, prezent od Piotra) mówiąc spokojnie: “mazel tow”. I wyszła.


Zamieszkała na parę dni u mnie, do czasu wyprowadzki Piotra i swojego wyjścia z szoku. Porzucając tymczasowo towarzystwo swojego męża, starałam się doprowadzić Monikę do pionu nadużywając słowa “palant” i gorszych w odniesieniu do Piotra i mówiąc o rewelacyjnych często efektach leczenia problemów hormonalnych – a jednocześnie zaczęłam uzmysławiać sobie, że ja też chcę dziecka. Że to nie tylko strach, że ja też będę miała problemy z zajściem, tylko po prostu chciałabym być matką.

cd.: A chciałam być bezdzietna…