Error
  • The template for this display is not available. Please contact a Site administrator.

Urlop od swojego życia

Się wkurzyłam. Wstałam skoro świt, ponieważ szczeniak  zaczął sygnalizować potrzeby fizjologiczne i właśnie zasygnalizował. Nieco za późno. Cóż, należy znaleźć dobrą stronę tej sytuacji. Zasygnalizował, pięć sekund później zrobił. A że 3 sekundy później zrobił kałużę, do którj zaspana wlazłam - to inna sprawa. Zasygnalizował przedtem, więc nie mogę się czepiać. Natomiast teleport prosto z łóżka na trawnik - przydałby mi się. I jeszcze z funkcją kosmetyczki i fryzjera. Nic to. Posprzątałam. Grzecznie wyszłam na spacer z psiakiem. Potem dałam jeść ogoniastemu, posprzatałam po jedzeniu i szybkim siku (prawie, że zawołał!),

poszłam z  nim na spacer już krótki. I wreszcie mogłam się wziąć za robotę przed pobudką reszty rodziny. Zatem posprzątałam po kocie (nakarmiłam go razem z psem), posprzątałam po zabawie kota i psa, posprzątałam zabawki dzieci, które przed samym snem wysypały się z pudła (sprzątali wieczorem wszystko do jednego pojemnika, następnie przetransportowali do strefy zabawek i wszystko zostawili, było późno,, więc im odpuściłam resztę sprzątania), pomyłam powierzchnie płaskie, pozbierałam potarganą gazetę, którą kot zrzucił , a pies zmienił w konfetii. Później opróżniłam zmywarkę, przejechałam kontrolnie blaty i stół. Posprzątałam po zabawie kota żwirkiem, nastawiłam pranie i złożyłam czyste, suche i już mogłam zacząć dzień z dziećmi. Pobudka, śniadanko, lekcje online. Lekcje online wyglądają jak wyglądają. Inna bajka. Po lekcjach starszego i mojej bieganinie między dziećmi i podawaniem śniadanka (młodszemu i jego ojcu), wody, poszukiwaniu zagubionej pracy, po drugim śniadanku, po zajęciach z młodszym i dopilnowaniu odrabiania lekcji - przerwa. Czyli robienie obiadku. Aaaaaaa w międzyczasie były jeszcze dwa wyjścia z psem. Robienie obiadku to rekreacyjne bieganie między chłopcami, wariującym kotem, który właśnie jest w trybie bojowym i atakuje (czyt.zachęca) do zabawy zmęczonego sygnalizowaniem potrzeb fizjologicznych psa, obecnie próbującego spać. A kuchnią oczywiście. I gdzieś w tym wszystkim jedzone w biegu, na stojąco śniadanie (jeśli się uda!), poranny prysznic i praca w wolnej chwilce.

I kiedy wysypała mi się mąka (chleb jeszcz trzeba upiec, a właściwie bułki!) - tego jednego z kilkuset (a pewnie i więcej) dni - padłam. Stwierdziłam, że dzień w dzień tak samo wygląda  mój dzień (no w weekend nie ma lekcji i zajęć z młodszym, tylko ogarnianie szaleństwa wolności dziecięcej), i że muszę odetchnąć. 

Ponieważ miałam wymówkę (trzeba odwiedzić ciocię), wprosiłam się do kuzynki męża, która kiedyś u nas nocowała przez kilka tygdni, robiąc jakiś kurs. Kuzynka obecnie samotna, zarobiona osiąganiem kolejnych szczbelków w pracy, chyba nawet się ucieszyła, tylko zaznaczyła, że ma dyżury i wraca w nocy, więc za dużo nie pobędziemy razem. Cóż, muszę przyznać, że ucieszyłam się. Długi weekend odpoczynku. Bajka. 

Zaplanowałam (późno) poranne spotkania z ciocią w parku, żeby zminimalizować szanse przekazania wirusa, jesli któraś z nas go ma i by pogadać i trochę podnieść na duchu ciotkę, która niebezpiecznie zaczęła zbliżać się do granicy, za którą mieszkała depresja.

Potem późne drugie śniadanko z kuzynką i wolność towarzyska. Problem w tym, że miasto znam doskonale, zwiedzać już nie mam co, a spacerki rekreacyjne uwskuteczniłam rano z ciocią. Pozostał relaks. Więc się relaksowałam. Pierwszy dzień: rzuciłam się w ten relaks całą sobą. Mieszkanie kuzynki wysprzątane, gotować nie muszę, prać też nie, nikim się zajmować się nie trzeba. No... kotkę kuzynka ma. Ale to jakaś strasznie spokojna odmiana. Nie szaleje, nie brudzi, nie zachęca do zabawy, nie ładuje sie na kolana w najmniej odpowiednim momecie. I nawet na klawiaturę się nie wpycha - wiem, bo postanowiłam z obowiązku trochę popracować. Potem obejrzałąm kilka odcinków mojego ulubionego serialu. Odcinków! Nie minut! Zazwyczaj jeden odcinek oglądam kilka dni. A kiedyś dwa tygodnie.  A tu pusta kanapa, spokój, cisza, nikt nie przerywa, nie zagłusza, nie wylewa herbatki. Nawet wina sobie nalałam! Nie mam przecież dzieci pod opieką. Zasypiało się dziwnie. Nie śpiewałam kołysanek i nie czytałam  bajek, nie przeganiałam psa od zabawek dzieci, itd. 

Dzień drugi zaczął się tak samo. I przebiegł podobnie. Byłam zrealaksowana. I mega stęskniona. Pusto. Żadnego futra w zasięgu ręki, żadnej klejącej się łąpki i dziwnych substancji na stole. 

Trzeciego dnia wiecozrem zaczęłam zaczepiać kota, który uciekł z oburzeniem na pyszczku "co za brak dobrych manier". Zobaczyłam serial do końca. Poczytałam. Ach co za luksus. Nikt nie kładzie się na książce, nie próbuje odwracać stron w poszukiwaniu obrazków, kiedy czytam. Pyszne ciastka, wyborne wino. Pusto.

A czwartego dnia (piątego dnia rano planowo miałam wracać) spakowałam się i wróciłam do domu.

Pewnie jestem nienormalna, ale mimo wykończenia to życie, które kocham, ze zwierzakami, które szaleją, cudownymi dziećmi, które szaleją, kochanym mężem, który wyglądał jakby oszalał, kiedy weszłam do domu. Powidział tylko: "Jesteś! Uciekam!" i schował się w sypialni, w biegu dając mi całusa. Z psem nie wyszedł, więc się wkurzyłam. I znowu byłam u siebie. Pod koniec dnia stwierdziłam, że jestem wariatką i powinnam się leczyć, bo zamiast leżeć na wygodnej, czystej kanapie i czytać sącząc winko względnie szampana (bo czemu by nie?), czyściłam kanapę zabrudzoną plasteliną i czymś jeszcze, chyba czekoladą, a w tle słyszłąm jak kot rozwala żwirek wokół kuwety. Jestem u siebie :)